wtorek, 7 kwietnia 2009

dysocjacyje y paranoye y w chuje muje

Coś się ruszyło i sunie. Narazie powoli, jak żółw ociężale, ale jednak idzie, toczy się, pełznie. Czuję gdzieś pod skórą, że jeszcze moment, a poleci z górki na pazurki i może być ciężko wyskoczyć. Boję się tak pędzić, wiadomo, po drodze bywają ostre kamienie, przypadkowi przechodnie, gołębie i szczeniaki, w które można uderzyć, potłuc innych, siebie i To Co Pędzi. Chyba zwłaszcza To. Boję się takim strachem podobnym do stania na parapecie wysokiego okna. I chcę i nie chcę skakać, ot odwieczny dylemat.

Boję się też, że To nie nabierze rozpędu, wykolei się albo rozpłaszczy na ziemii, zgnije, wsiąknie w nią i tyle To będzie widać. I tylko nieprzyjemny zapach zostanie, budzący wyrzuty sumienia, że oto znów nawaliłam, znów stchórzyłam, znów nic.

Coś się dzieje, coś wisi w powietrzu. Trochę dusi, trochę ciekawi, bardzo niepokoi. Czy na pewno nie da się być za małą wciąż i wciąż?

Coś się dzieje, a ja nie czuję kontroli, może być, że ruszy tylko siłą mojego poślizgu. To nie jest dobre.

Stąd mój apel do samej siebie, bo może być, że taki widoczny, namacalny i przynajmniej w potencjalności publiczny zdziała więcej niż mantra powtarzana w głowie:


Pchnij to, kurwa, durna babo. I nie uciekaj, jeśli poleci.

niedziela, 8 marca 2009

PS

Aż mi z tego zmartwienia wysłało post niedopieszczony, niepoprawiony, bez tytułu i w dodatku niedokończony.

A miałam pisać o tym, że jestem jako ten Muminek, co w oczekiwaniu na pierwsze po długiej zimie słońce przyozdobił sobie uszy uroczystymi kokardami, który w zachwycie nad słońcem ucałował nawet w pyszczek Małą Mi, a który ostatecznie zmuszony był czuć się bardzo głupio i smutno, gdy się okazało, że to pierwsze słońce, to wychodzi tylko na kilka minut.

Swoją drogą, uważam, że jest to jedna ze smutniejszych i bardziej dramatycznych scen w literaturze światowej ;)
Tak strasznie chcę już wiosny, że chyba mnie tu pokręci. Nosi mnie tak już od dobrych paru tygodni, choć wcześniej było to jakby noszenie wewnętrzne. Erupcja na zewnętrze nastąpiła po raz po raz pierwszy w czwartek, kiedy to wylazło w końcu jakieś sensowne słońce i można było iść z rozpiętą kurtką i oglądać kacze łby na Wiśle, które tak pięknie połyskiwały, że doprawdy papugi i inne pawie mogłyby tego dnia poważnie się zawstydzić. Odbyłam spacer, słońce zaszło, ja zmarzłam, ale wróciłam szczęśliwa. Następnie, ot, zaskoczenie, był piątek. I znów pięknie, do tego stopnia, że po raz pierwszy w tym roku szłam sobie dumnie we wiosennym płaszczyku i uśmiech idioty nie schodził mi z twarzy. Czułam się jak, nie przymierzając, młode prosiątko w deszcze, no rozkosz po prostu. Aż tu nagle szczęście moje zostało zasłonięte przez jakieś jebane chmury, spadł na mnie deszcz, a jakby tego było mało także śnieg i nie pozostało mi nic innego jak wpaść w głęboką depresję.

Moja potrzeba wiosny wyła we mnie i stanowczo żądała krwi, zmuszona więc byłam poudawać, że ten śnieg to właściwie taki żarcik i nieporozumienie i w tym celu zakupiłam sobie bransoletkę z motylem (wiadomo, zimą nie występują), opaskę z dużą kokardą (bo przecież zimą się nosi śmierdzące czapki, a nie kokardy), a także bardzo wiosenne majtki, z obłędną (jeśli nie obłąkaną) ilością kwiatków i koronek. Na chwilę pomogło.
Dziś dodatkowo otrzymałam przepięknej urody żółte tulipany i wpatruję się w nie teraz, obawiam się, że dość maniakalnym wzrokiem.

Wiosny, psia mać :(

poniedziałek, 2 marca 2009

Do pieśni wystąp!

Nie było mnie dłuższą chwilę, ciekawam, czy po takiej przerwie ktoś tu jeszcze zajrzy ;)
Ale cóż robić, gdy od sieci odciągnęły mnie obowiązki natury takiej, że były ferie, a więc leniuchowałam, od sieci trzymając się z daleka. No, ale wróciłam, mam nowy zeszyt i piękne segreratory i nowy semestr rozpoczynam oto, jak zwykle pełna zapału i pięknych planów typu: będę chodzić na wszystkie wykłady i czytać wszystkie teksty. Tak mi dopomóż Ktośtam.

Ferie minęły mi pięknie i leniwie, przeczytałam sporo z tego, co chciałam przeczytać, resztę czasu trawiąc na grę karcianą 'zombiaki', z własnym moim mężczyzną i nieskromnie w tym miejscu dodam, że pod koniec nawet mu nieco kopałam tyłek. Tzn może jeszcze nie, że zawsze, ale zdarzało się, o ;)

Na zakończenie tego miłego czasu, wybraliśmy się natomiast do kina. Ku naszemu zdumieniu okazało się, iż nawet było na co, jakiś wysyp filmów nastąpił, o zgrozo. Po krótkiej chwili paniki, dokonaliśmy losowania i padło na Walkirię. No i ten...

Zasadniczo to ja nie lubię Toma C. Uważam, iż ssie. Także zdarzyło mi się wcześniej czytać historię 'prawdziwego' Klausa von Stauffenberga i wynikało z niej, że bynajmniej nie od razu Adolf Hitler w roli przewodnika narodu mu przeszkadzał. Nic w tym w sumie zdrożnego, lepiej, że zaczął mu przeszkadzać później, niż gdyby nie zaczął wcale. Nie chcę też tutaj bynajmniej twierdzić, że wszyscy Niemcy w latach 40, jak jeden mąż byli skurwysynami. Na pewno wielu było przyzwoitych. Jednak mimo wszystko pewien niesmak powoduje u mnie przewijająca się w filmie sugestia, że właściwie III Rzesza składała się ze wspaniałych, niezłomnych bohaterów, a że akurat u steru było kilku szaleńców, to cóż, bywa. Może być, że przesadzam, ale takie insynuacje w tym filmie dostrzegłam, co robić ;)

Pomijając już to, postać grana przez naczelnego światowego scjentologa była tak do bólu papierowa i beznadziejnie patetyczna, że przyprawiała mnie o nieustanne mdłości. Ja naprawdę uwielbiam patos i super-bohaterów w filmie ('This is Spartaa!'), ale stanowczo uważam, że powinien być on doprawiany pewnym jajem. Tu jaja mi zdecydowanie zabrakło.

Rozbawił mnie też szalenie sposób ukazania Hitlera. Czoło zmarszczone, wzrok złowieszczy, włos opadający na powiekę- tak, zdecydowanie widz nie ma wątpliwości, że oto widzimy Bardzo Złego Człowieka. I tym bardziej nie dziwi postawa dzielnego Toma, który z ledwo kontrolowaną, acz wyraźną wzgardą spogląda na wodza. Taki był dzielny, że nawet wódz nie był w stanie się mu przeciwstawić, ot co!

Podsumowując, był to film z gatunku takich, na których powinno się stać na baczność i śpiewać i jestem pewna, że jego twórcy na pewno śpiewają sobie na myśl o nim, po cichutku, w dal zamglonym wzrokiem spoglądając. Ja nie będę, obawiam się ;)

A z zupełnie innej beczki....

Wstydzę się. I ze wstydem muszę się przyznać, że oto nie padłam jednak ofiarą zuchwałego przestępstwa. Potwierdził się natomiast powszechnie znany fakt, że jestem gapa kunkursowej jakości... Otóż portfel mój do mnie tak jakby wrócił, z zawartością całą, za sprawą Wzorowego Znalazcy, którego straszliwie jestem wdzięczna. Ale i się wstydzę. No i nie wiem, jak wobec tego odnieść się do komentarza Phantom Lady, który jest tak piękny, że żal się z nim nie zgodzić, a z drugiej strony, w zaistniałych okolicznościach, nie godzi mi się. Ot i dylemat... Pozostańmy więc może przy tym, że się wstydzę ;)

niedziela, 8 lutego 2009

oddalona z braku dowodów

Niniejszym oświadczam, że nie mam już tożsamości żadnej poza wewnętrzną.
Dnia przedwczorajszego zostało na mojej osobie popełnione zuchwałe przestępstwo w postaci kradzieży portfela, Też Coś.
Tym sposobem, oprócz braku dowodów na to, że ja to ja, moje szanse zdobycia koszyka piknikowego z klubu konesera Almy spadły do zera. Nie pamiętam też jak się nazywa moja dentystka, muszę od nowa zbierać pieczątki na darmowe pranie i na prezent-niespodziankę od fryzjera, nie pójdę też już nigdy na pilates (chyba, że sobie wykupię nową kartę, ale trwajmy w dramatyzmie ;)). Pozbawiono mnie także suszonych stokrotek od Własnej Matki i suszonej orchidei od Własnego Popka, jak i zdjęcia Własnego Narzeczonego. Granda.

Ale, ale.

Ktokolwiek to zrobił nie może od dziś (czy tam od przedwczoraj) spać spokojnie, albowiem sprawy tej samej sobie nie pozostawiłam, a oddałam ją w ręcę najwyższej klasy fachowców. Teraz, jak mniemam, kwiat krakowskiej policji czyni obławę na ulicach miasta. Myślę, że jak cię, przestępco, znajdą, to cię zabiją na śmierć, tak będzie. Więc Drżyj.

A ja tymczasem wiodę egzystencję poza nawiasem społeczeństwa i nawet gugel nie wie kim jestem, ojej, ojej.


PS. Za to mam nowy portfel, urody nieprzeciętnej oraz nowe buty, zakupione przed haniebnym czynem nieznanego sprawcy tego, a buty owe są przepiękne. I niech się tylko spróbują rozlecieć :P

środa, 4 lutego 2009

koty w workach, a nie w butach

Pamiętam, że były w moim życiu takie dziwne, szczęśliwe dni, kiedy jedna para butów starczała mi na więcej niż dwa lata. Nie poprzestawałam wtedy oczywiście na jednej parze, o nie. Miałam różnorodne, piękne szpilki, kozaczki, balerinki, sandałki i inne cuda sztuki obuwniczej, kupowane niedrogo i starzejące się z godnością. Te czasy wspominam z nostalgią, podobną, jak sądzę, do tej, którą przeżywają ludzie starsi mówiąc: Dziś już takich patelni nie robią. Czy coś w tym stylu.
Wspominam te czasy także jako czasy nad wyraz odległe. Dzisiejszy świat jest inny i wrogi wygodzie i elegancji moich stóp. Dość wspomnieć, że z kupionych w ciągu ostatnich trzech lat butów, rekord używalności osiągnęły oficerki, które dziś właśnie zmuszona jestem pochować. Miałam je pół roku....

Ja nie wiem, może ja koślawieje na starość. Może dopadają mnie jakieś tajemnicze mikro-dyskinezy i nie umiem chodzić. Tak czy siak, fakt pozostaje faktem, że moje buty w jednym kawałku wytrzymują średnio 3 miesiące, następnie zaś dopada je spektakularny rozkład rodem z holiłudu (tu należy sobie przypomnieć choćby co stało się z nazistami w ' Poszukiwaniu zaginionej arki').

Na szpilkach nie chodzę już wcale, mija się to z celem, jeśli po jednym spacerze krakowskim rynkiem, albo dwóch kazimierskimi uliczkami obcasy wyglądają, jakby jakiś olbrzym potraktował je jako wykałaczkę i z uporem grzebał nią sobie między zębami. przy czym naprawdę nie ma znaczenia, czy wydałam na te buty 50 czy 200 zł. No może poza tym, że po wydanych 200 trafia mnie większy szlag. Z innym obuwiem sprawa wygląda trochę tylko mniej dramatycznie. Jedyne, którym bruki i moje krzywe nogi wydają się nie robić krzywdy to glany, których szczerze nie cierpię.

Zasadniczo więc, świat jest zły i chujowy, a ja skazana jestem albo na chodzenie w obuwiu pancernym albo na wyłudzenie jakichś abonamentów do szewców/sklepów obuwniczych. Może jacyś producenci spróbowaliby wprowadzić coś na kształt butowych biletów miesięcznych? Byłoby jak znalazł. Mogę też wyjść za mąż za szewca. Albo sama się w tym kierunku wykształcić i odprawiać pełen punkrock i DIY.

Wkurwionam, że hej.

poniedziałek, 2 lutego 2009

Dobre złego początki

Blog wykonany, oryginalny i niebanalny tytuł pierwszej notki też już jest.
Myślę więc, że może warto byłoby odpowiedzieć sobie na pytanie, które aż ciśnie się na usta: Dlaczego? ;)
Więc zasadniczo przyczyn jest kilka i wymienię je teraz, w kolejności nie-alfabetycznej, a co.

1. Bo tak sobie pomyślałam, że bardzo bym chciała.
2. Bo blogi ostatnimi czasy przestały mi się kojarzyć z bełkotem rozhisteryzowanych nastolatek, a zaczęły ze swego rodzaju fajną, dokawową poranną rozrywką.
3. Bo mam potrzebę wielką i przemożną mamlania o tym i o owym i pomyślałam sobie, że zamiast (oprócz? ;)) mamlania znajomym, pomamlam tu i będę sobie wyobrażać, że ktoś to czyta, kiwa głową i mówi: Ha. W tym miejscu chciałabym jednak zaznaczyć, że ja nie planuję pisać Życiowych Mądrości i Wskazówek Egzystencjalnych spod znaku Paulo Coelho ;) Nie umiem, nie lubię, więc można odetchnąć z ulgą ;) (ewentualnie odejść ze smutkiem i rozczarowaniem, jak kto woli w sumie)

Myślę, że może to wystarczyć za wytłumaczenie. Chciałabym jeszcze zawczasu uderzyć się w pierś, gdyż ponieważ doprawdy nie wiem jak dalece żenujący będzie poziom literacki tego bloga. Będę się starała nie przekraczać granicy przyzwoitości, ale kto to wie?

Nic to- rzekł Pan Michał i popatrzył w dal, ku stepom.
Kończymy na dziś i zobaczymy co będzie ;)