Tak strasznie chcę już wiosny, że chyba mnie tu pokręci. Nosi mnie tak już od dobrych paru tygodni, choć wcześniej było to jakby noszenie wewnętrzne. Erupcja na zewnętrze nastąpiła po raz po raz pierwszy w czwartek, kiedy to wylazło w końcu jakieś sensowne słońce i można było iść z rozpiętą kurtką i oglądać kacze łby na Wiśle, które tak pięknie połyskiwały, że doprawdy papugi i inne pawie mogłyby tego dnia poważnie się zawstydzić. Odbyłam spacer, słońce zaszło, ja zmarzłam, ale wróciłam szczęśliwa. Następnie, ot, zaskoczenie, był piątek. I znów pięknie, do tego stopnia, że po raz pierwszy w tym roku szłam sobie dumnie we wiosennym płaszczyku i uśmiech idioty nie schodził mi z twarzy. Czułam się jak, nie przymierzając, młode prosiątko w deszcze, no rozkosz po prostu. Aż tu nagle szczęście moje zostało zasłonięte przez jakieś jebane chmury, spadł na mnie deszcz, a jakby tego było mało także śnieg i nie pozostało mi nic innego jak wpaść w głęboką depresję.
Moja potrzeba wiosny wyła we mnie i stanowczo żądała krwi, zmuszona więc byłam poudawać, że ten śnieg to właściwie taki żarcik i nieporozumienie i w tym celu zakupiłam sobie bransoletkę z motylem (wiadomo, zimą nie występują), opaskę z dużą kokardą (bo przecież zimą się nosi śmierdzące czapki, a nie kokardy), a także bardzo wiosenne majtki, z obłędną (jeśli nie obłąkaną) ilością kwiatków i koronek. Na chwilę pomogło.
Dziś dodatkowo otrzymałam przepięknej urody żółte tulipany i wpatruję się w nie teraz, obawiam się, że dość maniakalnym wzrokiem.
Wiosny, psia mać :(
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz