wtorek, 7 kwietnia 2009

dysocjacyje y paranoye y w chuje muje

Coś się ruszyło i sunie. Narazie powoli, jak żółw ociężale, ale jednak idzie, toczy się, pełznie. Czuję gdzieś pod skórą, że jeszcze moment, a poleci z górki na pazurki i może być ciężko wyskoczyć. Boję się tak pędzić, wiadomo, po drodze bywają ostre kamienie, przypadkowi przechodnie, gołębie i szczeniaki, w które można uderzyć, potłuc innych, siebie i To Co Pędzi. Chyba zwłaszcza To. Boję się takim strachem podobnym do stania na parapecie wysokiego okna. I chcę i nie chcę skakać, ot odwieczny dylemat.

Boję się też, że To nie nabierze rozpędu, wykolei się albo rozpłaszczy na ziemii, zgnije, wsiąknie w nią i tyle To będzie widać. I tylko nieprzyjemny zapach zostanie, budzący wyrzuty sumienia, że oto znów nawaliłam, znów stchórzyłam, znów nic.

Coś się dzieje, coś wisi w powietrzu. Trochę dusi, trochę ciekawi, bardzo niepokoi. Czy na pewno nie da się być za małą wciąż i wciąż?

Coś się dzieje, a ja nie czuję kontroli, może być, że ruszy tylko siłą mojego poślizgu. To nie jest dobre.

Stąd mój apel do samej siebie, bo może być, że taki widoczny, namacalny i przynajmniej w potencjalności publiczny zdziała więcej niż mantra powtarzana w głowie:


Pchnij to, kurwa, durna babo. I nie uciekaj, jeśli poleci.