niedziela, 8 marca 2009

PS

Aż mi z tego zmartwienia wysłało post niedopieszczony, niepoprawiony, bez tytułu i w dodatku niedokończony.

A miałam pisać o tym, że jestem jako ten Muminek, co w oczekiwaniu na pierwsze po długiej zimie słońce przyozdobił sobie uszy uroczystymi kokardami, który w zachwycie nad słońcem ucałował nawet w pyszczek Małą Mi, a który ostatecznie zmuszony był czuć się bardzo głupio i smutno, gdy się okazało, że to pierwsze słońce, to wychodzi tylko na kilka minut.

Swoją drogą, uważam, że jest to jedna ze smutniejszych i bardziej dramatycznych scen w literaturze światowej ;)
Tak strasznie chcę już wiosny, że chyba mnie tu pokręci. Nosi mnie tak już od dobrych paru tygodni, choć wcześniej było to jakby noszenie wewnętrzne. Erupcja na zewnętrze nastąpiła po raz po raz pierwszy w czwartek, kiedy to wylazło w końcu jakieś sensowne słońce i można było iść z rozpiętą kurtką i oglądać kacze łby na Wiśle, które tak pięknie połyskiwały, że doprawdy papugi i inne pawie mogłyby tego dnia poważnie się zawstydzić. Odbyłam spacer, słońce zaszło, ja zmarzłam, ale wróciłam szczęśliwa. Następnie, ot, zaskoczenie, był piątek. I znów pięknie, do tego stopnia, że po raz pierwszy w tym roku szłam sobie dumnie we wiosennym płaszczyku i uśmiech idioty nie schodził mi z twarzy. Czułam się jak, nie przymierzając, młode prosiątko w deszcze, no rozkosz po prostu. Aż tu nagle szczęście moje zostało zasłonięte przez jakieś jebane chmury, spadł na mnie deszcz, a jakby tego było mało także śnieg i nie pozostało mi nic innego jak wpaść w głęboką depresję.

Moja potrzeba wiosny wyła we mnie i stanowczo żądała krwi, zmuszona więc byłam poudawać, że ten śnieg to właściwie taki żarcik i nieporozumienie i w tym celu zakupiłam sobie bransoletkę z motylem (wiadomo, zimą nie występują), opaskę z dużą kokardą (bo przecież zimą się nosi śmierdzące czapki, a nie kokardy), a także bardzo wiosenne majtki, z obłędną (jeśli nie obłąkaną) ilością kwiatków i koronek. Na chwilę pomogło.
Dziś dodatkowo otrzymałam przepięknej urody żółte tulipany i wpatruję się w nie teraz, obawiam się, że dość maniakalnym wzrokiem.

Wiosny, psia mać :(

poniedziałek, 2 marca 2009

Do pieśni wystąp!

Nie było mnie dłuższą chwilę, ciekawam, czy po takiej przerwie ktoś tu jeszcze zajrzy ;)
Ale cóż robić, gdy od sieci odciągnęły mnie obowiązki natury takiej, że były ferie, a więc leniuchowałam, od sieci trzymając się z daleka. No, ale wróciłam, mam nowy zeszyt i piękne segreratory i nowy semestr rozpoczynam oto, jak zwykle pełna zapału i pięknych planów typu: będę chodzić na wszystkie wykłady i czytać wszystkie teksty. Tak mi dopomóż Ktośtam.

Ferie minęły mi pięknie i leniwie, przeczytałam sporo z tego, co chciałam przeczytać, resztę czasu trawiąc na grę karcianą 'zombiaki', z własnym moim mężczyzną i nieskromnie w tym miejscu dodam, że pod koniec nawet mu nieco kopałam tyłek. Tzn może jeszcze nie, że zawsze, ale zdarzało się, o ;)

Na zakończenie tego miłego czasu, wybraliśmy się natomiast do kina. Ku naszemu zdumieniu okazało się, iż nawet było na co, jakiś wysyp filmów nastąpił, o zgrozo. Po krótkiej chwili paniki, dokonaliśmy losowania i padło na Walkirię. No i ten...

Zasadniczo to ja nie lubię Toma C. Uważam, iż ssie. Także zdarzyło mi się wcześniej czytać historię 'prawdziwego' Klausa von Stauffenberga i wynikało z niej, że bynajmniej nie od razu Adolf Hitler w roli przewodnika narodu mu przeszkadzał. Nic w tym w sumie zdrożnego, lepiej, że zaczął mu przeszkadzać później, niż gdyby nie zaczął wcale. Nie chcę też tutaj bynajmniej twierdzić, że wszyscy Niemcy w latach 40, jak jeden mąż byli skurwysynami. Na pewno wielu było przyzwoitych. Jednak mimo wszystko pewien niesmak powoduje u mnie przewijająca się w filmie sugestia, że właściwie III Rzesza składała się ze wspaniałych, niezłomnych bohaterów, a że akurat u steru było kilku szaleńców, to cóż, bywa. Może być, że przesadzam, ale takie insynuacje w tym filmie dostrzegłam, co robić ;)

Pomijając już to, postać grana przez naczelnego światowego scjentologa była tak do bólu papierowa i beznadziejnie patetyczna, że przyprawiała mnie o nieustanne mdłości. Ja naprawdę uwielbiam patos i super-bohaterów w filmie ('This is Spartaa!'), ale stanowczo uważam, że powinien być on doprawiany pewnym jajem. Tu jaja mi zdecydowanie zabrakło.

Rozbawił mnie też szalenie sposób ukazania Hitlera. Czoło zmarszczone, wzrok złowieszczy, włos opadający na powiekę- tak, zdecydowanie widz nie ma wątpliwości, że oto widzimy Bardzo Złego Człowieka. I tym bardziej nie dziwi postawa dzielnego Toma, który z ledwo kontrolowaną, acz wyraźną wzgardą spogląda na wodza. Taki był dzielny, że nawet wódz nie był w stanie się mu przeciwstawić, ot co!

Podsumowując, był to film z gatunku takich, na których powinno się stać na baczność i śpiewać i jestem pewna, że jego twórcy na pewno śpiewają sobie na myśl o nim, po cichutku, w dal zamglonym wzrokiem spoglądając. Ja nie będę, obawiam się ;)

A z zupełnie innej beczki....

Wstydzę się. I ze wstydem muszę się przyznać, że oto nie padłam jednak ofiarą zuchwałego przestępstwa. Potwierdził się natomiast powszechnie znany fakt, że jestem gapa kunkursowej jakości... Otóż portfel mój do mnie tak jakby wrócił, z zawartością całą, za sprawą Wzorowego Znalazcy, którego straszliwie jestem wdzięczna. Ale i się wstydzę. No i nie wiem, jak wobec tego odnieść się do komentarza Phantom Lady, który jest tak piękny, że żal się z nim nie zgodzić, a z drugiej strony, w zaistniałych okolicznościach, nie godzi mi się. Ot i dylemat... Pozostańmy więc może przy tym, że się wstydzę ;)